Kardiochirurgia



Witajcie, na wstępie wybaczcie, za tak długi odstęp między wpisami. Jak to przy dziecku czas jest ograniczony a dodatkowo przed nami chrzest i przygotowania do niego trwają pełną parą. Obiecuję, że nadrobię zaległości w niedługim czasie. :)

Wracając do naszej historii, w dzisiejszej notce opiszę nasz pobyt na ostatnim etapie powrotu do zdrowia Gabiego czyli kardiochirurgii. Jak pisałam wcześniej informacja, że przenoszą nas właśnie na ten oddział niezmiernie mnie ucieszyła. Był to milowy krok na przód a poza tym wiedziałam, że jesteśmy coraz bliżej powrotu do domu. Każdego dnia liczyłam dni aż w końcu wrócimy do naszego ukochanego Gniezna. Choć wcześniej narzekałam na to miasto jakże tęskno mi było do niego po ponad miesięcznej nieobecności.
Pierwszego dnia jedna z pielęgniarek oprowadziła nas po oddziale i poinformowała co trzeba donieść do maluszka. Na kardiochirurgii można przebywać z dzieckiem od rana do wieczora. Przy maluszku robimy praktycznie już wszystko czyli karmimy, przewijamy i wykonujemy czynności codziennej pielęgnacji. Oczywiście wszystko nadzorują pielęgniarki. Jeśli chodzi o pokarm to donosiłam swoje a po niedługim czasie próbowałam dostawiać do piersi małego. Z racji tego, że pokarmu nie miałam dużo,  musieli Gabiego dokarmiać sztucznym. Na tym oddziale znajduje się pomieszczenie gdzie można przechowywać oraz podgrzewać mleko ale do lodówek nie mamy niestety dostępu i o podanie trzeba prosić pielęgniarki. Dodatkowo trzeba prowadzić bilanse przyjmowanych i wydalanych płynów. Te bilanse prowadzimy do dzisiaj i nie jest to już konieczne aczkolwiek czujemy że mamy kontrole ile Gabi je i ile wydala. To co dzieli również kardiochirurgię od tych wcześniejszych na których byliśmy to to że dziecko można w końcu wziąć na ręce bez żadnych kabelków i przejść lub przejechać się z nim nawet po oddziale (na korytarzu dostępne są wózki). To bardzo ważne bo po tylu przejściach taki kontakt jest potrzebny zarówno dla dziecka jak i dla rodziców.
Dni mijały tam praktycznie tak samo. Czuwaliśmy nad małym, karmiliśmy, przewijaliśmy, nosiliśmy i tak w kółko. W międzyczasie przewijały się rożne badania. Gabryś pierwszego dnia cały czas był pod kroplówką i miał założone dreny ( dreny wypompowywały nadmiar płynów aby serduszko mogło pracować). Następnego dnia lekarze powiedzieli, że codziennie powolutku będą odłączać go od aparatury i podawać coraz mniej leków, Takie informacje na prawdę cieszyły. Już następnego dnia okazało się że dreny będzie miał wyciągnięte. Niestety ciągle podawano mu antybiotyki a świadomość, że podawane ma je już od narodzin nie była zadowalająca. Tyle co musiał ten malutki organizm przyjąć leków na wstępie...No ale mówiłam sobie, że skoro to ma przywrócić mu zdrowie i pozwolić normalnie żyć to trzeba to przejść.
I tak z każdym dniem pozbywaliśmy się powoli kabelków i lekarstw różnej maści. Oczywiście w razie wątpliwości (a rodzic ma ich na prawdę sporo) to zawsze można skorzystać z pomocy tamtejszych lekarzy, którzy są na prawdę złoci. Naszym prowadzącym był Pan doktor Maciej Moll, którego również był ozłociła gdybym tylko mogła. Zawsze wszystko dokładnie wytłumaczył, często zaglądał do nas a jego humor potrafił rozjaśnić najbardziej szary dzień. 
No ale wiadomo w szpitalu nie zawsze jest kolorowo i u nas też tak ciągle nie było. Małemu dokuczały kolki co jak nie jeden rodzic wie potrafią spędzić sen z powiek. Gabi był znany na całym oddziale ze swojego donośnego krzyku. Przy każdym karmieniu był niesamowity płacz. Zmieniłam specjalnie dietę na restrykcyjną gdzie nie jadłam praktycznie niczego oprócz gotowanych rzeczy, białego pieczywa, mleka bez laktozy, wody i bawarki. Mimo to problem nie ustąpił. Dodatkowo podejście niektórych pielęgniarek nie pomagało, które na siłę wciskały Gabiemu pokarm "bo bilans musi się zgadzać". Nie było łatwo...ale z czasem wszystko ucichło i jakieś dwa dni przed wypisem Gabryś się w miarę uspokoił. Wszystko ustabilizowało się po powrocie do domu i wyszło na to, że nasze serduszko po prostu ma dość szpitala i potrzebował spokoju w zaciszu własnego domu. 
Po paru dniach przenieśli Gabiego do innego boksu gdyż jego sąsiad złapał infekcję i nie chcieli narażać go w jakikolwiek sposób. W nowym boksie spędziliśmy jeszcze jakieś 2-3 dni i łącznie po tygodniu pobytu na kardiochirurgii usłyszeliśmy wyczekiwane słowa "jedziecie do domu". Cóż to było za zaskoczenie gdy w poniedziałkowy ranek 4 września przyszłam jak zwykle do małego i na obchodzie Pan doktor Moll powiedział " to co idziecie do domu?". Na początku byłam przekonana, że żartuje sobie ale szybko okazało się, że mówi poważnie. Jeszcze tylko czekaliśmy za potwierdzeniem od szefowej czyli Pani profesor Jadwigi  Moll  i rzeczywiście okazało się, że nadszedł w końcu wyczekiwany dzień na który czekaliśmy od samego początku. Nie mogłam uwierzyć, miałam ochotę skakać z radości. Nie umiem opisać tej euforii...wychodzimy! 
W końcu...do domu, do naszego małego szarego Gniezna, do rodziny, z dala od tego mrocznego szpitala i choć tak wiele zawdzięczam temu miejscu, tym lekarzom to zawsze pobyt tam przyprawiać będzie o przyspieszony oddech. Miałam ochotę ubrać małego i czym prędzej go zabrać stamtąd ale trzeba było jeszcze załatwić formalności. Zadzwoniłam w międzyczasie do Daniela, który był w pracy i oznajmiłam szczęsliwa - "Wracamy do domu".













Komentarze

Popularne posty